W ubiegłą niedzielę zakończyła się 104 edycja Giro d’Italia. Przez trzy tygodnie oglądaliśmy popis w wykonaniu zespołu Ineos, a zwłaszcza jego kolumbijskiego lidera. Tegoroczny wyścig na półwyspie Apenińskim pokazał nam jednak, jak wielką siłą w kolarstwie jest drużyna.
Rywalizacja o różową koszulkę przebiegała niezbyt emocjonująco. Mam tutaj na myśli przede wszystkim właścicieli koszulki lidera. Po pierwszym etapie założył ją zwycięzca czasówki Filippo Ganna. Włocha na czele po czwartym odcinku zmienił Węgier Atilla Walter. Przejechał w niej 5 etapów, po czym koszulkę lidera założył Egan Bernal i nie oddał jej aż do Mediolanu. Gdyby ten aspekt Giro przyrównać do serialu, otrzymalibyśmy 21 odcinkową sagę, z czego zaledwie 1/3 byłaby warta oglądania. Po 9 etapie w walce o maglia rosa działo się niewiele. Kolumbijczyk z Ineos powiększał przewagę nad rywalami, którzy byli bezsilni wobec jego kolejnych ataków. Nie bez powodu w tytule porównałem go do Marco Pantaniego - styl jazdy Bernala był bardzo podobny do tego prezentowanego przed laty przez „pirata”. Oczywiście chodzi o kolarską ofensywę. Kolumbijczyk nie zadowalał się samą koszulką lidera. Oprócz samego prowadzenia w klasyfikacji generalnej, chciał mieć komfort w postaci jak największej przewagi nad rywalami. Atakował więc przy każdej możliwej okazji w 1 i 2 tygodniu wyścigu. Lekki kryzys nastąpił w ostatniej części tegorocznego Giro. Wtedy natomiast zobaczyliśmy, ile w kolarstwie znaczy drużyna. Koledzy Egana pomagali mu ze wszystkich sił. Na podjazdach w czele peletonu znajdował się pociąg utworzony przez kolarzy Ineos. W trakcie podjazdu odpadali z niego kolejni zawodnicy, aż w końcu Eganowi Bernalowi został do pomocy tylko Martinez. Ekwadorczyk zostawiał Kolumbijczyka dopiero w samej końcówce etapu, dzięki czemu nawet gdy Bernalowi odjeżdżał rywal z klasyfikacji generalnej, cała ekipa Kolumbijczyka trzymała bezpieczną stratę do niego. Koszulka lidera ani przez chwilę nie była zagrożona, dzięki przewadze uzyskanej w trakcie pierwszych dwóch tygodni ścigania.
Niektórzy mówiąc o kolarskich wielkich tourach często rzucają tezę, że kluczowy dla końcowego triumfu jest ostatni tydzień. Tegoroczne Giro jest najlepszym przykładem na to, że wcale tak nie jest. Owszem, trzeci tydzień jest bardzo ważny, bowiem to w trakcie niego kolarze podjeżdżają pod największe szczyty i zachowanie sił na tę część wyścigu jest niezwykle ważne. Lecz Egan Bernal 104 edycję Giro d’Italia wygrał przede wszystkim w pierwszych dwóch tygodniach. To wtedy odjeżdżał rywalom, zyskując nad nimi kolejne sekundy przewagi w klasyfikacji generalnej. Potem było już tylko kontrolowanie wyścigu przez ekipę Ineos. Nawet ataki takich kolarzy, jak Damiano Carruso, czy Adama Yatesa (ostatecznie kolejno drugi i trzeci kolarz wyścigu) nie sprawiły, że koszulka lidera była zagrożona.
Giro 2021 przechodzi więc do historii. Tegoroczna edycja wyścigu dookoła Włoch przypomniała nam, że kolarstwo to przede wszystkim sport drużynowy. Kto wie, może gdyby Adam Yates, czy Damiano Carruso mieli takich pomocników, jakich miał Bernal, wyścig potoczyłby się inaczej. Tego się nigdy nie dowiemy. Wielkie brawa należą się więc całej drużynie Ineos Grenadiers, bo kontrolowali przebieg tego wyścigu i dowieźli różową koszulkę do samego Mediolanu. Kolejna okazja do pokazania siły drużyny na dystansie trzytygodniowego touru już za niecały miesiąc, bowiem 26 czerwca startuje Tour de France.